Mam bardzo mało wyświetleń pod postami, ale dziś uznałam, że będę pisać dalej, choćby dla tych kilku wiernych czytelników:)
Dosyć długo nie było tu recenzji, a to dlatego, że tydzień temu nie miałam dostępu do komputera. Wczoraj byłam na chyba najbardziej rozchwytywanym filmie w ostatnim czasie (pewnie już wiesz, o który chodzi) i za pewne za tydzień pojawi się tu jego recenzja.
A dziś zapraszam do przeczytania mojej opinii na temat "Korony"!
Co mówi opis?
Dwadzieścia lat minęło od wydarzeń z „Jedynej”. Córka Americi i Maxona - księżniczka Eadlyn nie sądzi, że uda jej się znaleźć prawdziwego partnera wśród konkursowych trzydziestu pięciu zalotników, nie mówiąc już o prawdziwej miłości. Ale czasami serce znajdzie sposób, aby nas zaskoczyć. Eadlyn musi dokonać wyboru, który okaże się trudniejszy niż ktokolwiek się mógł spodziewać...
Co mówię ja?
Zaczęłam czytać "Koronę" dosłownie pół godziny po skończeniu "Biblioteki dusz". Stałam przed półką wybierając następną lekturę- kierowałam się głównie tym, by była względnie lekka, żebym mogła stopniowo leczyć się z kaca po "Osobliwym domu...".
W porównaniu do powieści Riggsa piątą część "Rywalek" czytało mi się jak opowiadanie na wattpadzie. Wszystko wydawało mi się totalnie oderwane od rzeczywistości, ale w inny sposób niż w powieściach sci-fi, nawet choroba Americi ukazana już pod koniec "Następczyni" wydawała się mało groźna, bo wiedziałam, że nie ważne, jak poważną operację by przeszła, udałaby się bez żadnych powikłań, bo o to chodzi w tego typu historiach. Są bajkowe. Nie ważne, co dzieje się w środku, na końcu musi być ślub. Chociaż lekkim zaprzeczeniem tej teorii jest "Jedyne", pod koniec której wydarzenia przybierają straszny bieg i ginie królewska para. Przeczytałam "Koronę" w niecałe 7 godzin. To głównie zasługa nie skomplikowanej akcji i krótkich rozdziałów, które przyczyniają się do szybkiego wertowania stron. Uwierzcie mi, lepiej czyta się powieść, gdy nie posiada ona dwóch rozdziałów dzielących książkę na połowę. Po prostu mózg inaczej pracuje, to kwestia nastawienia.
Niedawno sądziłam, że Eadlyn to najbardziej denerwująca postać, z jaką kiedykolwiek się spotkałam. No dobra, może pomijając Katniss. I faktycznie, w "Następczyni" tak było, męczyłam się z nią niemiłosiernie. Natomiast w tej części czułam, jakby autorka chciała odkupić winy za stworzenie tak negatywnie postrzeganej bohaterki i wywróciła ja o 180 stopni. Wiem, że chodziło też o pokazanie, jak można zmienić się pod wpływem ludzi i zdarzeń pojawiających się znienacka w naszym życiu, ale był to dla mnie lekki szok. Oczywiście pozytywny, zdążyłam się z księżniczką "zaprzyjaźnić".
"Korona" zaczyna się od odesłania sporej liczby kandydatów z Eliminacji co wprowadziło świeży podmuch i łatwiej było się w chłopcach połapać. Zostali tylko ci naprawdę warci uwagi, którzy coś do tego dzieła wnieśli. Dziwił mnie fakt, że gdy w podstawowej trylogii America i Maxon praktycznie cały czas się kłócili, a w czwartej części Eadlyn również nie był najspokojniejszą osobą, tu do kłótni między uczestnikami konkursu a córką króla nie dochodziło, przynajmniej do takich poważnych. Myślałam, że pod koniec coś zawrze między Kilem a główną bohaterką, a tu proszę- bezproblemowe rozwiązanie, wszyscy są szczęśliwi, każdego udaje się udobruchać, co do tej pory u Kierry Cass było raczej niespotykane. Miałam wrażenie, jakby tę ostatnią już część (przynajmniej takie mam informacje) chciała jak najmocniej "wygładzić", żeby nie pozostawić w czytelniku niesmaku.
Autorka chciała wykonać kilka zwrotów akcji i niestety muszę przyznać, że nie do końca jej do wyszło... Sprawa z Lady Bries wydawała mi się totalnie wyrwana z kontekstu, niby się tego nie spodziewałam, a jednak sztuką jest zasiać w czytelniku ziarnko zastanowienia i w kulminacyjnym punkcie wyjaśnić taki motyw. Tutaj wyjaśnienie padło znienacka, totalnie na szybko i bez wcześniejszego jako takiego wprowadzenia.
Głośno śmiałam się przy wątku homoseksualnym, bo było to troszkę nieudolne, ale jednak na swój sposób urocze. I faktycznie, akurat tego się nie spodziewałam, ale domyślałam się różnych wersji.
Jeżeli chodzi o Merida jako czarny charakter- dobry motyw, miał swój plan, ale oczywiście w tego typu bajkowych powieściach dobro zawsze wygrywa ze złem.
Od początku podejrzewałam, kogo wybierze Eadlyn, ta część tylko mnie w tym utwierdziła, nawet próby zmącenia fabuły nie wpłynęły na moje zdanie. Chociaż przyznam, że końcówka wydawała mi się z lekka chaotyczna- władczyni kraju od tak w kilka minut zmienia zdanie co do jednej z najważniejszych decyzji w swoim życiu. No cóż, ważne, że będzie szczęśliwa, o to chodziło.
Napiszę coś, czego po "Następczyni" nawet nie pomyślałam- będę tęsknić za tą serią. Ma w sobie taki urok, pewną magię. Przeczytałabym "Koronę" jeszcze raz, bo mimo choroby wprawiła mnie w naprawdę świetny nastrój. Potrzebowałam mocnego, konkretnego happy endu.
Uf, już koniec. Rozpisałam się! Mam nadzieję, że dotarłeś do końca i zostawisz mi jakiś motywujący do pisania komentarz (uzasadniona krytyka też się liczy. Miłego dnia!
Cytat dnia: "Roses are red, violets are blue, book costs less than dinner for two."
Piosenka na dziś-> "God Rest Ye Merry Gentlemen" - Pentatonix